Szpitalny szok
Nie byłem w szpitalu od urodzenia. Szczęśliwie moje zdrowie nigdy nie było na tyle nadwyrężone, że potrzebowałbym hospitalizacji. Z tego powodu z zaciekawieniem i niedowierzaniem czytałem różne mrożące krew w żyłach opowieści szpitalne.
Niedawno jednak miałem możliwość przekonania się na własnej skórze jak wygląda sytuacja. Moje półtoraroczne dziecko dostało w nocy czegoś w rodzaju grypy żołądkowej i silnie wymiotowało, a ponieważ nie chcieliśmy ryzykować pojechaliśmy z żoną do szpitala. Pierwsza niespodzianka spotkała mnie już na parkingu gdzie pan poinformował mnie, że za każdą godzinę postoju zapłacę 5 zł, a tak w ogóle to pierwsza godzina jest płatna z góry. Nie ważne, że jest 3 w nocy i przyjechałem z dzieckiem. Najpierw muszę zapłacić.
W poczekalni na szczęście nie było nikogo więc udaliśmy się do rejestracji. Tam bardzo miła (naprawdę) pani powiedziała żeby poczekać, a za chwilę przyjdzie lekarz. Siadamy więc i czekamy. Po chwili widzę, że holem wlecze się jakiś chyba bezdomny co ucina sobie tutaj drzemkę żeby nie zamarznąć na zewnątrz – w końcu to była jeszcze zima i nie dość, że padał śnieg, wiało to naprawdę było zimno. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że to lekarz dyżurny, najwyraźniej niezadowolony, że przerwaliśmy mu sen. Od razu przypomniały mi się moje nocne zmiany kiedy nie miałem możliwości nawet na chwilę zmrużyć oka, a taki fakt skończyłby się pewnie dyscyplinarką.
Ponieważ oprócz dziecka zabraliśmy jeszcze sporo rzeczy aby w razie czego być przygotowanym na nocleg w szpitalu postanowiłem nie pakować się z tym wszystkim do gabinetu tylko wziąć dziecko na ręce, a rzeczy zostawić. Zostawiłem przy tym uchylone drzwi aby widzieć czy ewentualnie nikt się do nich nie dobiera. Pan doktor nie był tym faktem zachwycony i postanowił wyrazić swoje niezadowolenie głośnym DRZWI!. Ja w tym momencie straciłem cierpliwość i wyszedłem zostawiając żonę z dzieckiem w gabinecie. Żona była akurat tydzień po terminie porodu na drugie dziecko więc naturalnie sama raczej nie miała możliwości wniesienia syna do gabinetu. Po chwili wyszła ze skierowaniem na szpital.
Podjechaliśmy parę budynków dalej gdzie mieścił się oddział zakaźny. Podchodzę do głównych drzwi, a tam wielka kartka z napisem aby po godzinie 20.00 wchodzić drzwiami bocznymi i strzałka wskazująca gdzie się kierować. Podchodzimy więc do bocznych drzwi, które oczywiście są zamknięte. Na szczęście jest dzwonek. Dzwonie. Po chwili słychać dźwięk elektrycznego zamka więc ciągnę za klamkę. Nic. No to powtórka z rozrywki. Znowu nic. Za trzecim razem pociągnąłem tak mocno, że myślałem, że je uszkodzę. Ale nic. Wracam więc do głównego wejścia gdzie macham do siedzącej na portierni pani i mówię o co chodzi. Słyszę „tędy panu otworze bo na noc zamykamy boczne wejście”. No tak, przecież oczywiste…
Wchodzimy na oddział gdzie okazuje się, że dziecko będzie badane. Chwile czekamy bo najwyraźniej nie ma lekarza. Przychodzą dwie panie, które biorą skierowanie, zadają parę pytań i idziemy do pokoju badań. Jedna pani notuje druga wydaje polecenia. Najpierw rozebrać dziecko. Oczywiście mały niewyspany niezbyt chce współpracować, a pani co 10 sekund pyta czy już. Nie wiem czy spieszy jej się z powrotem do łóżka czy co ale zaczyna mnie irytować. Druga w tym czasie zadaje pytania. Ile ma ta dziewczynka? To chłopak 18 miesięcy. Czy ta dziewczynka …? To chłopak. I tak jeszcze z parę razy. Jak udało mi się dziecko rozebrać zaczęły się badania. Przyznam, że nie wiem po co np. długość dziecka potrzebna jest kiedy dziecko ma wymioty. Przecież nie urośnie. Pani notująca po zobaczeniu nagiego dziecka stwierdza z zaskoczeniem, że to chłopak! No eureka.
Po jeszcze paru minutach panie dopiero stwierdzają, że trzeba dziecko zabrać na oddział. Muszę zostać razem z nim bo żona w zaawansowanej ciąży na zakaźnym to nie najlepszy pomysł. Najpierw wchodzimy do pokoju gdzie dwie młode i bardzo miłe panie zakładają dziecku wenflon. Przyznam, że panie się bardzo starały ale przy tak małym dziecku naprawdę wkłucie się i pozakładanie wszystkiego to niezły wyczyn. Okazuje się, że nie ma aktualnie wolnego pokoju i musimy spędzić resztę nocy w poczekalni. Więc trzymam dziecko na rękach, z podpiętą kroplówką i czekam aż zaśnie. Po godzinie gdzieś, udaje się i mogę zdjąć kurtkę i położyć go na ławce a sam rozprostować kości. Podchodzę do okna i momentalnie wracam na ławkę. W oknie są takie szpary, że w odległości metra od niego nie da się ustać bez kurtki. Zimno tak ciągnie, że każda zdrowa osoba, która posiedziała by tam przez chwilę nabawiła by się przeziębienia. Niby jest grzejnik i to gorący tak, że nie da się go dotknąć ale nie jest w stanie zagrzać powietrza przy takim napływie zimnego. Po prostu masakra jakaś. Dziecka przez całą noc nie mogłem wyjąć z kurtki bo by przemarzło. Ciekawi mnie też jakie mają w tym szpitalu rachunki za ogrzewanie.
Doczekaliśmy godziny 8-ej więc idę zapytać czy nie zwolniło się miejsce (rano po porządkach miało się pojawić). Pani oczywiście powiedziała, że nie bo jeszcze jest nie posprzątane i nie ma dla nas miejsca. Nie minęła nawet minuta, a wróciła i powiedziała, że miejsce już jest. Podejrzewam, że jakbym się nie przypomniał to byśmy tak siedzieli w poczekalni i do 10-tej.
W pokoju sytuacja podobna jak w poczekalni tzn. w oknach szpary takie, że zastanawiałem się czy przypadkiem nie cofnąłem się w czasie. Do tego pani przytachała skądś łóżeczko dla dziecka. Ostatnio widziałem takie w jakimś horrorze z 10 lat temu. Oczywiście tekst, że dziecko ma w nim siedzieć cały dzień pominę bo ostatnie co sobie wyobrażam to trzymanie dziecka cały dzień w zamknięciu. W ogóle pani do specjalnie miłych nie należała. Wchodzę z płaczącym dzieckiem na rękach, a do tego taszczę jeszcze parę toreb z pieluchami, jedzeniem itp. po nieprzespanej nocy, a dla pani najważniejsze jest to, że łóżeczko stoi w niewłaściwym miejscu i żebym je przesunął. Profilaktycznie zapytałem gdzie ma stać to łóżeczko i zacząłem zajmować się przebieraniem dziecka. Pani obruszona burknęła pod nosem, że sama będzie musiała je przesunąć po czym podnosząc jedyne nóżki mające kółeczka zaczyna walczyć aby przesunąć łóżeczko. Po tym jak skończyłem z dzieckiem złapałem jedną ręką za właściwy koniec i przesunąłem łóżeczko bez problemu tam gdzie miało stać.
Oprócz nas w pokoju było jeszcze jedno dziecko tak na oko 10 letnie z grypą żołądkową. Po wyjściu pielęgniarki z radością stwierdziło, że w łazience są robaki. Postanowiłem to sprawdzić ale na szczęście żadnego nie uświadczyłem natomiast w malutkiej łazience odkręcony na maksa kaloryfer tworzył swoisty mikroklimat – jak w saunie. Wtedy wpadłem na pomysł otwierania drzwi do łazienki na noc aby dogrzać trochę pokój. Po paru minutach pani wróciła przynosząc dwa pojemniki dla dziecka – na kał i mocz. Pojemnik na mocz nie dość, że był źle opisany – błędnym nazwiskiem to był jak dla starego chłopa i zastanawiałem się jak mam zmusić małe dziecko żeby do niego nasikało. Na moje pytanie wzruszyła ramionami i zaproponowała żeby dużo pił i chodził bez pieluchy, jak zacznie sikać to żeby podłożyć. Po czym wyszła. Chwilę później z łazienki usłyszałem okrzyk zwycięstwa „proszę pana, zabiłem jednego!”. Faktycznie robale jak się patrzy. Na szczęście nie karaluchy ale też wyłaziły gromadnie z odpływów.
Po 10 minutach wróciła pani z pytaniem czy mam mocz. Powiedziałem, że nie więc pani zaproponowała żeby dziecko wsadzić do wanienki i polewać zimną wodą to wtedy zacznie sikać. Na moją odmowę wyraźnie zirytowana zaproponowała, że sama może to zrobić. Proszę bardzo. Pani wzięła dziecko i polewa. Oczywiście miało to taki sam skutek jak proszenie o siku czyli żaden. Pani wyszła i wróciła po chwili z czymś w rodzaju woreczka przyklejanego dziecku wokół siusiaka. Nie wiem czemu nie mogła przynieść tego od razu tylko robiła takie problemy.
Woreczek spełnił swoją rolę i za jakiś czas mogłem oddać pani mocz. Przy okazji powiedziałem, że nie zgadza się opis pojemnika z czego mogą być problemy. W nagrodę parę godzin później dostałem nowy pojemnik … również źle opisany ale tym razem błąd był w innym miejscu. Co ciekawe przez cały czas nikt nie był łaskaw powiadomić mnie ani kiedy są podawane posiłki, ani kiedy są obchody. Dowiedziałem się tego dopiero od pani sprzątającej …
„Posiłki” to zupełnie odrębny temat, który doczekał się w internecie już niezliczonej ilości postów i zdjęć. Co ciekawe podczas badania pani wpisała dziecku „dietę dziecka małego”. Nie wiem co to miało znaczyć bo dostaliśmy takie samo jedzenie jak 10 letni chłopak obok. Śniadania i kolacje generalnie wyglądały tak samo i był to chleb np 3 kromki, wędlina np 2 plastry, trochę masełka i niesłodzoną herbatę. Obiady natomiast to przysłowiowy zmielony pies z budą i łańcuchem, tylko tej budy było najwięcej. Zimne, bez smaku i wyglądające po prostu nieapetycznie. Syn zupełnie nie chciał tego jeść. Wcale mu się nie dziwię choć dziwiła się pani która zbierała naczynia. Ciekawe czy tak samo gotuje rodzinie w domu. Na plus mogę powiedzieć, że jednego dnia była zupa (chyba) ziemniaczana i nie mam jej nic do zarzucenia. Dobrze, że żona dowoziła prowiant bo bym miał przymusowe odchudzanie. O jakości jedzenia szpitalnego niech mówi taki fakt, że ja będąc bardzo niewybrednym jeśli chodzi o jedzenie, przyzwyczajonym do jedzenia byle czego w podróżach nie byłem w stanie zjeść podawanych obiadów. Szok dla mnie był tym większy, że podczas choroby podstawą jest dostarczanie organizmowi wartościowego jedzenia tak aby miał energię na walkę i regenerację, a tu w szpitalu podają coś co jedynie ma udawać jedzenie.
Lekarka na obchodzie sprawiała wrażenie jakby była tam za karę. Może została skazana na pracę w szpitalu bo komuś podpadła albo coś. Zero informacji co chce zrobić z dzieckiem i dlaczego. Same żądania, rozebrać dziecko, trzymać dziecko, przekręcić dziecko. Żadnego proszę, dziękuje itp. Żadnej informacji o stanie pacjenta czy planach po badaniu. Zdziwiona, że dziecko płacze. Po prostu masakra. Nie wiem jak taka obojętna i nieczuła osoba może pracować na oddziale dziecięcym.
Dla umilenia czasu w pokoju mieliśmy telewizor. Parę kanałów. Oczywiście płatny, na monety. Co ciekawe dowiedziałem się, że jest to własność prywatnej firmy czyli w państwowym szpitalu prywatna firma zarabia na pacjentach. Generalnie super biznes.
Drugiego dnia syn czuł się lepiej co nie omieszkałem ładnie ubrać w słowa podczas obchodu i miałem nadzieje, że jeszcze tego samego dnia wyjdziemy. Jakież było moje zdziwienie gdy nagle wyskoczyli z kolejnymi badaniami i tekstem, że jeszcze musimy zostać. Dlaczego, dowiedziałem się dopiero od rodziców chłopaka który z nami leżał. Szpital dostaje pieniądze jeśli osoba leży przynajmniej 3 dni więc nie opłaca im się wypuszczać zdrowej osoby wcześniej bo nie zarobią. Z drugiej strony nie mają problemu z wypuszczenie po 3 dniach chorej osoby czego przykładem był leżący właśnie z nami chłopak. Trzeciego dnia dostał silnych bólów brzucha i musiał wzywać pielęgniarkę aby podała mu coś przeciwbólowego. Na drugi dzień jak nigdy nic powiedział, że czuje się dobrze i ku mojemu wielkiemu zdziwieni został wypisany do domu. 3 dni minęły, kasa się zgadza. Nie ważne, że w nocy pacjent dostał kroplówkę, czopki itp.
Sporym pozytywnym zaskoczeniem był obchód pod koniec drugiego dnia. Na oddziale pojawiły się (wnioskuje) studentki, które razem z lekarką robiły obchód, a następnie każda dostała „swojego” pacjenta do opieki. Co mogę powiedzieć? Przepaść. Jakbym przeniósł się z czasów głębokiej komuny do współczesności. Dziewczyna uśmiechnięta, miła. Jak mały zobaczył znowu biały kitel i zaczął płakać to zagadywała do niego, zaczepiała. Nie musiałem dziecka rozbierać do rosołu tylko wystarczyło podciągnąć koszulkę. Pytała, tłumaczyła, odpowiadała na moje pytania. Po prostu normalność.
Trzeciego dnia zgodnie z przewidywaniami wypisali nas do domu. Przyznam, że gdybym sam leżał w szpitalu nie ruszało by mnie to tak bardzo i potraktowałbym to jak przygodę w postsowieckim kraju ale w związku z tym, że miałem pod opieką małe dziecko patrzę już na to trochę inaczej.
Dwie rzeczy jeszcze mnie zaskoczyły przy wyjściu. Pierwsza przypominała mi scenę z Misia kiedy to pani szmatą wycierała przykręconą do stołu miskę, a następnie można było zjeść coś łyżką na łańcuchu. Tutaj po wyjściu chłopaka pani przyszła posprzątać jego łóżko. Ściągnęła pościel, a następnie taką szmatą wytarła najpierw łóżko, później cały materac, a następnie … ścianę koło łóżka.
Drugą ciekawostką było płacenie przy wyjściu ze szpitala za media, a dokładnie za prąd i wodę czyli raz zapłaciłem prywatnej firmie za oglądanie telewizji, a później jeszcze szpitalowi za prąd do tego telewizora. Na szczęście nie były to straszne pieniądze więc stwierdziłem, że nie będę się kłócił choć uważam, że o takim czymś powinno się informować pacjenta pierwszego dnia pobytu bo co jeśli nie miałbym przy sobie gotówki?
Cały ten pobyt w szpitalu mocno mnie zaniepokoił. Zarówno dlatego, że okazało się, że te wszystkie niepochlebne i jeżące włos na głowie historie ze szpitali nie są wyssane z palca ale także dlatego, że zacząłem zastanawiać się nad kondycją całego systemu zdrowia w naszym kraju. Przecież każdy z nas na jego utrzymanie łoży miesięcznie niemałe pieniądze, a tutaj okazuje się, że jest on nie taki jakbyśmy chcieli, a dodatkowo z bezpłatnością niewiele ma wspólnego.
Ciekawi mnie też fakt, że praktycznie wszystkie niedociągnięcia o których pisałem można wyeliminować bardzo szybko jeśli tylko się chce. Co więcej po każdej wizycie w szpitalu powinna być ankieta po której pacjent mógłby ocenić szpital oraz lekarza, a także dopisać swoje uwagi. Na ich podstawie NFZ czy jakaś inna instytucja mogła by przeprowadzić kontrolę w takiej placówce albo wyciągnąć konsekwencje od jej kierownika.
2 komentarze
anoriell - Katarzyna Janoska
W szpitalu, który „zwiedzałam” w ramach Jakubowych przygód nie było AŻ TAK źle, ale tak czy siak nie dziwię się, że moja babcia robi wszystko, żeby nigdy nie trafić do szpitala. Będzie udawać, że nic jej nie jest tylko po to, żeby nie zagrozić jej szpitalem.
No to tak… Nie ma się dziwić.
Świętokrzyski Włóczykij
@anoriell – teraz też się Twojej babci nie dziwię 🙂